GENEZA

Powstanie zespołu Żyrardowskie Uderzenie ma swoje źródło w jednym człowieku. Właściwie jego działalność można opisać w czterech słowach, parafrazując wypowiedź Juliusza Cezara: Przybyłem, Zobaczyłem, Założyłem, Zwyciężyłem. Warto jednak poświęcić więcej czasu naszemu bohaterowi wpisu, jak i całemu zespołowi. O sobie mówi krótko: „Mam małą córkę, nie śpię po nocach a jeszcze wywiadów udzielam”. Kim tak naprawdę jest mój rozmówca?

10689925_800537690008684_6865272490098865882_n

Michał Niedziałek – Ukończył Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina w Warszawie w klasie dyrygentury symfoniczno-operowej Ryszarda Dudka oraz w klasie perkusji Edwarda Iwickiego. Prowadzi szeroką działalność koncertową jako muzyk orkiestrowy, kameralista i solista. Współpracował z wieloma polskimi orkiestrami, a także z międzynarodową orkiestrą Spirit of Europe. Do niedawna muzyk Polskiej Orkiestry Sinfonia Iuventus. Regularnie uczestniczy w Festiwalu Muzyki Współczesnej „Warszawska Jesień”. Występował także na wielu festiwalach w Polsce oraz współpracował z różnymi instytucjami kulturalnymi, m.in. z Uniwersytetem Muzycznym Fryderyka Chopina (asystent dyrygenta), Polską Orkiestrą Sinfonią Iuventus (dyrygent), Teatrem Dramatycznym w Warszawie (koordynator muzyczny i perkusista w spektaklu Borys Godunow). Brał udział w realizacji nagrań płytowych z muzyką Krzysztofa Pendereckiego i Romualda Twardowskiego.  Na swoim koncie ma liczne rejestracje radiowe i telewizyjne. W dorobku artystycznym posiada także pierwszą pełną rejestrację opery Karola Kurpińskiego Zamek na Czorsztynie (jako dyrygent Polskiej Orkiestry Sinfonia Iuventus, DUX 2013) oraz udział w międzynarodowym koncercie symfonicznym z okazji piątej rocznicy otwarcia Biblioteki Aleksandryjskiej w Egipcie (2007). Założyciel i kierownik artystyczny jedynej w Polsce orkiestry perkusyjnej Żyrardowskie Uderzenie. Swoją wiedzą dzieli się na spotkaniach muzycznych dla najmłodszych, organizowanych w Filharmonii Narodowej.  Obecnie muzyk Orkiestry Reprezentacyjnej Wojska Polskiego.

1382281_577510395644749_1872939322_n

Jan Maliszewski: Jakie miałeś pierwsze skojarzenia ze słowem perkusja zanim zacząłeś zajmować się muzyką na dobre?

Michał Niedziałek: Bardzo stereotypowe, dokładnie takie jak każdy, kto nie spotkał się z szerokim, orkiestrowym rozumieniem perkusji. W szkole muzycznej I stopnia grałem na fortepianie i niezbyt to lubiłem. Codzienne ćwiczenie w domu, w czasie gdy wszyscy koledzy wychodzili pograć w piłkę albo posiedzieć na trzepaku powodowało mój opór, z biegiem czasu coraz trudniej było rodzicom zmusić mnie do ćwiczeń. W czwartej klasie dowiedziałem się, że można rozpocząć naukę na flecie, klarnecie, perkusji albo waltorni. Z tych czterech instrumentów tylko „perkusja” nie była dla mnie pojęciem abstrakcyjnym i zaczęła rozpalać moją wyobraźnię – w końcu każdy chłopak chce być bębniarzem i walić w gary 🙂 Początkowo rodzice byli zdecydowanie przeciwni ćwiczeniu na perkusji w bloku i pomysł upadł. Dopiero, gdy rok później dwaj koledzy z klasy zmienili instrument na perkusję i zaczęli opowiadać o swoich lekcjach, o frajdzie, jaką daje gra na tych wszystkich instrumentach, zacząłem „nielegalnie” odwiedzać salę perkusyjną, zafascynowała mnie wtedy ta różnorodność i pierwszy raz zobaczyłem, że perkusja, to więcej, i to dużo więcej niż zestaw, czyli popularne „bębny”. Gdy byłem już przekonany, że to będzie „mój” instrument, zaprowadziłem rodziców na audycję perkusistów, wtedy udało mi się przekonać również ich.

Dlaczego wybrałeś właśnie ten instrument i postanowiłeś wiązać z nim swoją przyszłość?

M.N: Pierwszy „werbel” dostałem chyba na trzecie urodziny pod choinkę, pamiętam to do tej pory – mały plastikowy bębenek z paskiem do zawieszania na szyi i dwie czerwone pałeczki. Od dziecka byłem zafascynowany orkiestrami wojskowymi – wychowywałem się w okolicy Grobu Nieznanego Żołnierza i co tydzień w niedzielę chodziłem oglądać zmianę warty z towarzyszeniem orkiestry wojskowej. Autokar orkiestry był zawsze zaparkowany tuż koło naszego domu, więc wracając z rodzicami z uroczystości trafialiśmy na moment pakowania przez muzyków instrumentów. Zawsze wtedy żołnierze pozwalali mi – trzy-, czterolatkowi uderzyć kilka razy w werbel, albo (to była dopiero radość) w wielki bęben. Sentyment zarówno do wojskowych orkiestr, jak i do perkusji został mi zresztą do dzisiaj. Kiedy zacząłem grać na perkusji, w szóstej klasie szkoły I stopnia, okazało się, że mam predyspozycje do nauki i – w przeciwieństwie do fortepianu – dużo chęci do ćwiczeń. Wtedy stwierdziłem, że idę dalej – do szkoły II stopnia, a potem może i na studia.

Jak trafiłeś do szkoły muzycznej w Żyrardowie?

M.N: Przypadkiem. Poprzedni nauczyciel, mój kolega ze studiów kilkakrotnie proponował mi przejęcie jego klasy w żyrardowskiej szkole, ale ponieważ miałem wciąż dużo zajęć na uczelni, a do tego grałem już w różnych orkiestrach i teatrach, na dojazd do innej miejscowości nie pozwalał mi przede wszystkim brak czasu. Gdy byłem na czwartym roku, kolega wyjechał na kilka miesięcy na stypendium do Francji i poprosił mnie o zastępstwo w szkole – do końca roku szkolnego, na trzy miesiące. Wtedy pierwszy raz przyjechałem do Żyrardowa. Miałem czworo uczniów, „na których” zdobywałem moje pierwsze nauczycielskie doświadczenia. Zresztą, nie wiem czy pamiętasz – Ty też byłeś jednym z nich 🙂  Te trzy miesiące „praktyk” dały mi wtedy bardzo dużo. Rok później, znów na wiosnę, zadzwoniła do mnie pani dyrektor ze szkoły w Żyrardowie z propozycją objęcia na stałe klasy perkusji. Był to dobry, choć trochę nerwowy moment – byłem akurat tuż przed końcem studiów, z „rozgrzebaną” pracą magisterską i programem dyplomowym „w trakcie realizacji”. Tym niemniej – zatrudnienie w szkole dało mi perspektywę pracy po zakończeniu studiów. Musiałem nauczyć się godzić pracę w orkiestrze symfonicznej z pracą nauczyciela, co nie zawsze było łatwe, zwłaszcza dla moich uczniów, którym lekcje musiałem dostosowywać do planu orkiestry, często z tygodnia na tydzień inaczej. Na szczęście i uczniowie, rodzice, i dyrekcja okazali się w tym względzie bardzo wyrozumiali.

A teraz do rzeczy! Skąd wziął się pomysł na utworzenie zespołu Żyrardowskie Uderzenie?

M.N: Pomysł na zespół w stałym składzie pojawił się całkiem niedawno. Na początku, gdy zacząłem uczyć, chodziła za mną idea zrobienia koncertu klasy perkusji, nie „podczepienia się” pod koncert szkolny, ale stworzenia czegoś swojego, wyjście „w miasto”  – chciałem pokazać duże możliwości zarówno instrumentów perkusyjnych, jak i uczniów. Ponieważ nie mieliśmy wtedy w szkole wielu instrumentów, postanowiłem przygotować na koncert przede wszystkim utwory, które ich nie wymagały – czyli teatr instrumentalny. Przy okazji chciałem zapoznać moich (ale nie tylko moich) uczniów z wykonywaniem takiej muzyki, dotąd zupełnie im obcej. Wtedy też pojawiła się po raz pierwszy nazwa „Żyrardowskie Uderzenie” – była to nazwa koncertu, nie zespołu. Dobrze oddawała charakter tego pierwszego występu, bo udało nam się stworzyć coś nowego, świeżego i „mocnym uderzeniem” wprowadzić pomysł w życie. Poza tym wielkim finałem koncertu był utwór wykorzystujący elementy wschodnich sztuk walki, takich jak krzyki, mocne akcenty imitujące odgłosy walczących ludzi, stąd też tytułowe „uderzenie” budziło nie tylko skojarzenia z perkusją jako taką, ale i z tym utworem, który zresztą zagraliśmy w kimonach do karate. Gdy po koncercie okazało się, że powiększy nam się baza szkolnych instrumentów perkusyjnych, wpadłem na pomysł, żeby rok później przygotować koncert oparty przede wszystkim na transkrypcjach znanych powszechnie utworów. Wybór padł na piosenki z filmów Walta Disneya. Dzięki temu mogłem liczyć na dobry odbiór koncertu przez publiczność w każdym wieku, a w zespole – na frajdę z grania. Po tym drugim koncercie nagle posypały się propozycje kolejnych, wyjazdowych. Wtedy perkusiści nieformalnie zaczęli tworzyć stały zespół. Nazwa „Żyrardowskie Uderzenie” zaczęła też być wtedy używana w stosunku do grupy. I tak już zostało.

1912320_661358427259945_1958831704_n

Jak wyglądał początek współpracy z członkami zespołu? Trudno było trafić do grupy i przekonać, że poza „odbębnieniem” swojej partii warto się zaangażować i włożyć serce w muzykę?

M.N: Od początku najważniejsze dla mnie było, żebyśmy wszyscy mieli z tego frajdę. Żeby uczniowie mieli poczucie, że robimy coś „fajnego” i żeby były po koncercie dobre wspomnienia. Drugim moim priorytetem było umożliwienie zetknięcia się z takimi utworami, które były do tej pory zupełnie obce – gra na zapalniczkach, rozmieszczenie przestrzenne na balkonie, elementy aktorskie, współczesna notacja utworów tak różna od tej, do której byli przyzwyczajeni, że w zasadzie trzeba było się jej uczyć jak nowego języka obcego – od podstaw. Ale wydaje mi się, że dzięki tym dwóm elementom udało mi się bez specjalnego starania trafić do członków zespołu – po prostu wszyscy byliśmy tak zafascynowani tą nowością, innością i chcieliśmy, żeby to dobrze wyszło, że nie musiałem nikogo przekonywać do zaangażowania. Wiadomo, że trzeba było pokonać trudności – techniczne, interpretacyjne czy logistyczne – w końcu dla nas wszystkich to było pierwsze takie wyzwanie, ale serce – zarówno w przygotowanie programu na koncert, jak i występu pod względem organizacyjnym – wkładaliśmy wszyscy.

Ilu prób, czasu, kropli krwi i potu potrzeba aby móc z podniesioną głową wyjść na scenę i dobrze się bawić?

M.N: Mój nauczyciel ze szkoły II stopnia powtarzał często, że gdyby czas poświęcony przez całe życie na ćwiczenie na instrumencie przeznaczył na jakąkolwiek inną dziedzinę nauki, to dawno zdobyłby Nagrodę Nobla. Niestety, opanowanie gry na instrumencie wymaga czasu, pracy (krew) i zaangażowania (pot) i nikt jeszcze innej metody nie wymyślił. Co więcej, samo opanowanie nie wystarcza, bo trzeba jeszcze te umiejętności utrzymać. Powtarzam uczniom, że granie nie jest niestety jak jazda na rowerze i to czego się raz nauczyło, można bardzo szybko stracić przez brak regularności w ćwiczeniu. Wtórny analfabetyzm w przypadku muzyków pojawia się momentalnie. Kto miał świeżo nauczony utwór i zrobił sobie tydzień przerwy w ćwiczeniu, ten wie o czym mówię.

Żeby wyjść na scenę i dobrze się bawić, trzeba spełnić dwa warunki: po pierwsze – być dobrze przygotowanym: ciężko bawić się muzyką, kiedy nie jesteśmy pewni swojej partii i mamy obłęd w oczach, żeby tylko nuty nie pomylić; po drugie – być dobrze zgranym zespołem, rozumieć się i znać. Wiedzieć bez słów kiedy będzie zwolnienie, kiedy ściszenie, a kiedy zatrzymanie muzyki. Dopiero wtedy można zacząć dobrze się bawić graniem przed publicznością.

Jak z technicznego i logistycznego punktu widzenia wyglądają przygotowania do koncertu perkusyjnego?

M.N: Koncert perkusyjny to bardzo specyficzny rodzaj występu. Chyba najbardziej wymagający pod względem logistycznym. Koncerty orkiestr, zespołów smyczkowych, dętych czy chórów są statyczne, nie ma w nich zmian dekoracji, dużych przestawień pulpitów, a muzycy mają instrumenty w rękach, więc nawet zmiany obsad nie zajmują dużo czasu. Koncert perkusyjny jest bardzo dynamiczny, pod wieloma względami przypomina spektakl teatralny. Żeby dobrze się to oglądało, każdy człowiek na scenie – muzyk czy osoba techniczna – musi wiedzieć co w danym momencie ma robić, gdzie stanąć, co przestawić. Specyfika instrumentów perkusyjnych powoduje, że praktycznie w każdym utworze mamy inną konfigurację instrumentów i inne rozstawienie muzyków przy nich. Dlatego tworząc koncert perkusyjny trzeba myśleć całością, ogarnąć wszystkie elementy tej układanki, oraz wykazać się dużą wyobraźnią przestrzenną, żeby patrząc na to z boku uniknąć wrażenia bałaganu i chaosu. Nie jest to łatwe – przygotowując logistycznie koncert trzeba przede wszystkim „ogarnąć” wszystkie przejścia między utworami, zmiany instrumentów, pałek, nut, pulpitów, ich przestawienia; znaleźć optymalne rozstawienie instrumentów, żeby ograniczyć roszady do minimum, a jednocześnie, żeby każdy z wykonywanych utworów dobrze wyglądał z widowni. Dopiero wtedy – kiedy każdy będzie znał swoje miejsce i swoją rolę w danym momencie – osiągamy wrażenie profesjonalizmu.

Podsumujmy dotychczasowy dorobek Żyrardowskiego Uderzenia. Ile było koncertów i które z nich zapadły Ci szczególnie w pamięci?

M.N: Specjalnie dla Ciebie policzyłem i okazuje się, że przez 3 lata działalności zagraliśmy dokładnie 30 koncertów (ostatni, trzydziesty – kilka tygodni temu). Najbardziej prestiżowe były dwa koncerty w Filharmonii Narodowej w Warszawie, największą widownię mieliśmy na koncercie w Muszli Koncertowej w Łowiczu, gdzie graliśmy razem z łowicką orkiestrą symfoniczną „Sonus”. Najlepsze zaplecze techniczne było na koncercie w szkole w Podkowie Leśnej, mieliśmy piętrową scenę i opracowane w każdym szczególe oświetlenie i nagłośnienie.

Ale zawsze kulminacyjnym koncertem każdego roku jest nasz występ w Centrum Kultury w Żyrardowie, czyli kontynuacja tego pierwszego „Żyrardowskiego Uderzenia”. To jest prezentacja naszego nowego programu, a zarazem podsumowanie tego, co udało nam się osiągnąć. Zawsze staramy się, żeby odbyło się to z wielką pompą i – oczywiście – na najwyższym możliwym poziomie artystycznym.

1526952_694653020597152_1746618661053671155_n

Co dzieje się po koncercie? Analizujesz z zespołem to co działo się podczas koncertu? Jakie do tej pory poczyniłeś spostrzeżenia?

M.N: To co dzieje się na koncercie, to finał naszej pracy, często wielomiesięcznej. Na koncercie zawsze coś może nie wyjść, nie udać się i jest to zupełnie normalne, w każdym zespole i orkiestrze na świecie spotykane i nie ma sensu robić z tego problemu. Staram się nie analizować „wpadek” koncertowych (ten, któremu coś nie wyszło i tak wie o tym) – z jednym wyjątkiem: gdy koncert jest przygotowaniem do innego, ważniejszego koncertu. Wtedy trzeba jasno wypunktować, co nie wyszło, co można zrobić lepiej, żeby prawdopodobieństwo takich „wpadek” może nie zlikwidować, ale ograniczyć do minimum.

Jak zespół jest odbierany przez publiczność? Czy poza oklaskami zdarza się, że ktoś podejdzie w celu bliższego poznania zespołu lub zaoferowania jakiejś pomocy?

M.N: Zazwyczaj spotykam się z dużą sympatią ze strony publiczności, ludzie przychodzą, gratulują efektu i podziwiają ilość włożonej pracy całego zespołu. Jest to miłe, kiedy słuchacze chcą pogratulować nam wykonania osobiście, a nie tylko w tłumie, przez oklaski.

Na jakim etapie dzisiaj jest zespół i jak prezentuje się najbliższa przyszłość?

M.N: Obecnie po roku „dużych składów” wracamy do mniejszych zespołów – kwartetów, sekstetów. Konieczność takiego zmniejszenia naszych „gabarytów” dyktuje życie. Nie mamy w tej chwili dostępu do wielu instrumentów, z których mogliśmy korzystać wcześniej. Musimy więc odpowiednio do naszych aktualnych możliwości okroić program naszych występów. O przyszłości nie chcę na razie mówić, bo po prostu – nie wiem. Udało nam się zrobić przez te trzy lata dużo dobrej roboty, przygotować ponad trzydzieści różnych utworów i mieć z tego wszystkiego dużo satysfakcji. A dalej zobaczymy, będziemy improwizować 🙂

Na zakończenie kilka słów o fenomenie Żyrardowskiego Uderzenia. Dlaczego można mówić o zespole jako jedynej orkiestrze perkusyjnej w Polsce?

M.N: Dlatego, że nie ma w Polsce drugiego stałego zespołu, który w tak dużym składzie wykonuje transkrypcje utworów symfonicznych czy muzyki filmowej. Największy skład jaki zaprezentowaliśmy jednocześnie – „Bolero” Maurice’a Ravela to dwudziestu perkusistów na scenie. Są takie zespoły na zachodzie Europy, w Stanach Zjednoczonych czy Japonii, ale w Polsce, poza jednorazowymi projektami w większych wyższych uczelniach, takiej sytuacji (jeszcze) nie było.

 1836837_640379636024491_2116183815_o

Dodaj komentarz